„Nie chcę tu już być” — usłyszałam, gdy przechodziłam obok łazienki. Głos mojej córki, cichy, złamany. Mówiła to do siebie, nie wiedząc, że stoję za drzwiami. I w jednej chwili wszystko we mnie zamarło.

Zuzia miała szesnaście lat. Uśmiechnięta, bystra, niezależna. Przynajmniej tak ją widzieli inni. Ja też tak chciałam ją widzieć. Po tym, jak zostawił nas jej ojciec, trzymałyśmy się siebie. Tworzyłyśmy zgrany duet — tak przynajmniej mówiły koleżanki. Ale od jakiegoś czasu widziałam, że coś w niej się zmienia.

Zamykała się w pokoju częściej niż zwykle. Znikał apetyt. Zasypiała nad książkami, choć kiedyś kochała czytać. Pojawiły się komentarze: „To nie dla mnie”, „I tak się nie uda”, „Wszystko jedno”. Myślałam, że to dojrzewanie. Że to minie. A może po prostu bałam się zapytać.

Ale tamtego wieczoru, stojąc pod drzwiami łazienki, nie mogłam już udawać. – Zuzia? – zapukałam cicho. – Kochanie, wszystko w porządku? Cisza. – Zuzia, otwórz proszę.

Po dłuższej chwili usłyszałam przekręcany zamek. Stała tam — z mokrymi włosami, bez makijażu, blada jak papier. – Co się dzieje? – spytałam, próbując utrzymać głos na poziomie spokoju, choć serce waliło mi jak szalone. – Nic, mamo. Jestem tylko zmęczona.

Nie naciskałam. Zaparzyłam herbatę. Posiedziałyśmy razem. A potem, kiedy zasnęła, usiadłam przy jej biurku. Po raz pierwszy od lat zajrzałam do jej zeszytu z notatkami. Na końcu, między stronami, znalazłam zapisane małe zdania: „Nie chcę żyć.” „Jestem nikim.” „Gdyby mnie nie było, nikt by nie zauważył.”

Ręce mi się trzęsły. Nocą zadzwoniłam do przyjaciółki psycholożki. Potem do szkolnego pedagoga. Następnego dnia zawiozłam Zuzię do specjalisty. Nie protestowała. Jakby czekała, aż ktoś wreszcie zauważy.

Diagnoza była jasna: depresja. Lekarz powiedział, że objawy musiały narastać od dłuższego czasu. Nagle wszystko zaczęło mieć sens — jej zmienny nastrój, zamykanie się w sobie, ciągłe poczucie winy. Zuzia zawsze była ambitna i wymagająca wobec siebie. Po rozstaniu z jej ojcem wiele rzeczy wzięła na siebie, nie chcąc „dokładać mi zmartwień”. Myślała, że musi być silna za nas obie. A ja za późno to zauważyłam.

Zaczęła terapię. Najpierw raz w tygodniu. Potem częściej. Zgodziła się też na konsultację psychiatryczną. Lekarz przepisał jej leki. Było ciężko. Były dni, gdy nie chciała wstać z łóżka. Gdy nie odzywała się godzinami. Ale były też przebłyski. Śmiech przy kolacji. Opowieść o koleżance. Niespodziewany sms: „Dziękuję, że jesteś”.

Zaczęłam rozmawiać z innymi matkami. Okazało się, że nie jesteśmy same. Że to nie jest „wymysł” czy „lenistwo”. Że coraz więcej młodych ludzi cierpi w ciszy. Boją się powiedzieć, bo nie chcą zawieść. Bo nie wiedzą, jak. Bo my, dorośli, rzadko pytamy naprawdę uważnie.

Minął rok. Zuzia powoli wraca do siebie. Nadal chodzi na terapię. Ma mniej ocen celujących, ale więcej dni, kiedy się uśmiecha. I czasem sama zaczyna rozmowę. – Pamiętasz ten wieczór, kiedy otworzyłam ci drzwi w łazience? – zapytała ostatnio. – Pamiętam. – Dobrze, że wtedy zapukałaś.

I ja też wiem, że dobrze. Że czasem najważniejsze, co może zrobić rodzic, to usłyszeć coś, co nie było powiedziane głośno. I nie udawać, że nic się nie stało.